Czy Kościołowi rzeczywiście nie wolno mieszać się do polityki?

W czasie jesiennych marszów przeciwko orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego w sprawie tzw. aborcji eugenicznej niektórzy duchowni wypowiedzieli się w ostrym tonie przeciwko angażowaniu się Kościoła w politykę. Jak stwierdzili np. sygnatariusze Apelu Zwykłych Księży, Ewangelii nie wolno mieszać z prawem państwowym. Jeszcze inni podkreślali, że polityka jest brudna, twierdząc, że trzeba oddzielić ją całkowicie od Ewangelii. Trzeba, jak można było usłyszeć, „skończyć z używaniem religii do celów politycznych i porzucić przekonanie, że rozstrzygnięcia prawne mogą przynieść trwałą zmianę wrażliwości sumień, czego my pragniemy, głosząc Ewangelię”. Postulat ten, gdyby został wypowiedziany w innym czasie i kontekście, byłby chyba zrozumiały dla wszystkich. Jednak na fali protestów przeciwko wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego nabrał on nowego znaczenia, z którym nie sposób nie polemizować.

Jest oczywiste, że księża nie powinni popierać z ambon konkretnych partii i próbować sugerować wiernym głosowanie na konkretnych kandydatów w imię wiary. Taka aktywność byłaby zawsze poważnym nadużyciem ambony dla celów politycznych. Nie może być też mowy o prawnym przymuszaniu kogokolwiek do przyjęcia prawd wiary katolickiej. Czy jednak już samo poruszenie przed księży w ramach homilii jakiejś kwestii społecznej, miałoby być automatycznie mieszaniem się do polityki? Jest przecież wiele problemów społecznych, które nie są związana bezpośrednio z wiarą, chociaż wiara stanowi dla wierzących dodatkową motywację w ich podejmowaniu i rozwiązywaniu.

Czy zatem slogan, że Kościół nie powinien mieszać do polityki, oznacza to, że w swoim przepowiadaniu powinien on w takich społecznych i politycznych kwestiach pozostać niemy? Czy nie wolno mu popierać postulatów, które w pełni odpowiadają jego nauce społecznej i przeciwstawiać się tym, które jej zaprzeczają? Nauka społeczna Kościoła katolickiego nie jest przeznaczona dla jakiegoś fikcyjnego, w pełni katolickiego społeczeństwa, ale są to zasady, które Kościół przedstawia i o których realizację zabiega w przekonaniu, że służą najlepiej każdemu społeczeństwu, także pluralistycznemu, bo służą każdemu człowiekowi.

W sumie katolicy chcą jedynie móc robić to samo, co robią niekatolicy: próbować przekonać do swoich postulatów większość parlamentarną. Co w tym złego? Dlaczego miałyby mieć do tego prawo jedynie osoby stowarzyszone w partiach i organizacjach społecznych (również jawnie ateistycznych czy liberalnych), a katolikom należałoby tego zabronić?

Nie rozumiem, co w przypadku aborcji miało być prawdą jedynie religijną albo jedynie polityczną? Czy istnieje „katolickie” lub „niekatolickie” życie? Katolicy nie chcą nikomu narzucać swojej wiary, tylko konsekwentnie pytają o to, czy ludzki płód jest człowiekiem, czy też nie i jakie są kryteria tego rozstrzygnięcia. Dlaczego nie ma im być wolno proponować takich rozwiązań, które chronią człowieka od początku, a nie dopiero od jakiegoś późniejszego etapu życia?

Najbardziej zastanowiło mnie jednak to skwapliwe podkreślanie przez niektórych duchownych nieprzystawalności Ewangelii a prawa państwowego. Tym twierdzeniem ferujący tego rodzaju opinie stawiają siebie w dosyć dziwnej roli neutralnych arbitrów, nie zajmujących stanowiska, stojących tak jakby „ponad” i sugerujących, że postawa „pro life” oraz postawa „pro choice”, a więc w tym wypadku – przeciw aborcji i na rzecz aborcją, to dwie równorzędne opcje i każdy wierzący może sobie między nimi wybrać, podczas gdy oni patronują jakby obydwu stronom sporu. To mocno nieuczciwe! Jest to stanowisko konformistyczne, będące próbą unikania konfliktu za wszelką cenę. Akurat ochrona życia każdego człowieka, która jest centralnym elementem konsekwentnie rozumianych praw człowieka, należy do podstawowych przekonań moralnych zgodnych z wiarą katolicką.

Duchowni wyrażający się w pogardliwy sposób o zaangażowaniu katolików (przecież Kościół to nie tylko hierarchia!) w politykę, pozostawiają świeckich, broniących życia samym sobie, odmawiają im niezbędnego wsparcia w sytuacji ostrego społecznego konfliktu. Czyż to nie właśnie sfera społeczna i polityczna jest miejscem, w którym świeccy powinni się angażować? Można i trzeba dyskutować nad tym, czy robią to bardziej czy mniej sprawnie i przekonująco (niektórzy nieco siermiężnie – nie da się ukryć!). Ale kiedy nadstawiają głowę i swoją reputację, by bronić zawartych w nauce społecznej Kościoła wartości, które jednocześnie należą do konsekwentnie rozumianych praw każdego człowieka, duchowni nie powinni im odmawiać swojego wsparcia. Jeśli duchowni tego nie czynią, a nawet się od nich dystansują, świeccy mają prawo czuć się opuszczeni przez swoich pasterzy. Jeżeli ktoś określa to jako mieszanie się Kościoła do polityki, to takim mieszaniem się do polityki byłyby również np. manifesty gremiów akademickich i naukowych (przecież rzekomo pluralistycznych!) na temat aktualnej sytuacji za jedną stroną sporu, a przeciwko drugiej. Jeśli przestrzeń publiczna miałaby być zarezerwowana jedynie dla ateistów i agnostyków, to byłby to koniec pluralizmu, który ponoć stanowi w demokratycznym społeczeństwie tak istotną wartość. 

 

Ks. Marian Machinek MSF