Popularne określenie adwentu jako czasu oczekiwania na przyjście Pana każe zastanowić się nad różnymi wymiarami tego przyjścia. Zazwyczaj w adwencie mówi się o podwójnym przyjściu Chrystusa. Pierwsze dokonało się w historycznej przeszłości, gdy Jednorodzony Syn Boży wszedł w ludzką historię w konkretnym miejscu i czasie, by odkupić grzeszną ludzkość. Drugie przyjście, które w teologii jest określane jako paruzja, nastąpi u kresu historii, a więc będzie się wiązało z końcem zanurzonego w przestrzeni i czasie świata, gdy Chrystus przyjdzie z mocą, by sądzić żywych i umarłych. Jednak jeden z najwybitniejszych teologów średniowiecza i doktor Kościoła, św. Bernard z Clairvaux (1090-1153), w kazaniu adwentowym mówi także o trzecim przyjściu Chrystusa. Jak powiada, w odróżnieniu od pierwszego, które dokonało się w ciele i słabości oraz ostatecznego, które nastąpi w chwale i majestacie, to trzecie, środkowe, które jest niejako drogą od pierwszego do ostatniego, dokonuje się w duchu i mocy i jest ukryte. Dotyczy ono przychodzenia Pana do każdego ludzkiego serca.
Ten Bernardowy schemat nie tylko uświadamia nam sens adwentowego czasu oczekiwania, ale staje się jednocześnie krótkim opisem chrześcijańskiego sposobu życia. W pewnym sensie chrześcijanin żyje przeszłością. Jednak nie jest to ani jakieś użalanie się nad dawnymi grzechami i życiowymi porażkami, których nie da się już cofnąć. Nie jest to też tęskne i napełnione poczuciem straty celebrowanie „starych dobrych czasów”, jakby to, co czyni życie naprawdę wartościowym i pięknym, już bezpowrotnie przeminęło. Chrześcijanin sięga do przeszłości, pamiętając, że dzięki wcieleniu Syna Bożego, Jego krzyżowej śmierci i zmartwychwstaniu dokonało się ostateczne zwycięstwo nad szatanem, grzechem i śmiercią, które na zawsze pozostanie źródłem nadziei. Osoba Jezusa Chrystusa nie jest jedynie postacią legendarną, swego rodzaju archetypem człowieczeństwa i uczciwego życia, ale postacią historyczną, którą można umiejscowić w miejscu i czasie. W ten sposób pamięć o centralnym wydarzeniu z historycznej przeszłości stanowi podstawę chrześcijańskiej tożsamości i źródło nadziei, która nie jest jedynie powierzchownym optymizmem.
Chrześcijanin żyje jednak także przyszłością, chociaż również w tym wymiarze musi unikać podwójnej skrajności. Życie przyszłością nie może polegać na troszczeniu się na zapas o swoją egzystencję i los innych, o to, co stanie się ze społeczeństwem, światem i Kościołem. Przed taką zbędną troską wielokrotnie przestrzegał Jezus. Jest ona bezpłodna, gdyż przyszłość będzie zapewne inna, niż człowiek sobie wyobraża. Życie przyszłością nie może też polegać na marzycielstwie, na snuciu wyobrażeń o przyszłej potędze, o jakimś świetlanym, utopijnym życiu na ziemi, które dopiero ma nadejść dzięki ludzkim zabiegom i wysiłkom. Obydwie te postawy prowadzą do marnowania duchowych sił. Zamiast tego chrześcijanin patrzy z nadzieją na zapowiedź powtórnego przyjścia Chrystusa i na Jego sąd. Paradoksalnie dla człowieka wierzącego perspektywa ostatecznego sądu nad światem nie wiąże się z lękiem, gdyż sędzią, który ma nadejść jest Ten, który oddał życie z miłości do ludzi. Sąd oznaczać będzie odkrycie pełnej prawdy o Bogu, świecie i ludzkim życiu. Wtedy się też ukaże pełny sens codziennych wysiłków i dobrego, uczciwego życia.
Jednak zarówno to pierwsze, jak i to ostatnie przyjście Chrystusa mogłyby pozostać dla człowieka bezpłodne, jeżeli nie nastąpiłoby to środkowe przyjście. Przyjście to – sięgając po pewien antropomorficzny obraz – to ten ostatni krok Pana przez próg człowieczego serca. Chociaż w adwentowych czytaniach liturgicznych pojawiają się teksty proroka Izajasza, napełnione tęsknotą za Bogiem i żarliwą prośbą, by wreszcie rozdarł niebiosa i zstąpił, to jednak Kościół czyta je w kluczu chrystologicznym, tzn. w świetle Tajemnicy Wcielenia. Boga nie trzeba przekonywać, by wreszcie zstąpił, bo On to już uczynił. Wcielenie Syna Bożego w Betlejem oznacza nie tylko Jego zstąpienie na Ziemię, ale przede wszystkim Jego przyjście niejako na próg każdego ludzkiego serca. I właśnie tutaj dokonuje się coś decydującego, co czyni pierwsze przyjście Chrystusa owocnym i pozwala na radosne oczekiwanie na to ostatnie. Dokonuje się, albo i nie. Gdyby chcieć to wyrazić ponownie w antropomorficznym obrazie, trzeba by powiedzieć, że dla Syna Bożego nie było żadnym problemem wejście z wieczności w historię. Prawdziwym problemem jest zrobienie tego ostatniego kroku przez próg ludzkiego serca, gdyż On nie przychodzi tam, gdzie nie zostanie zaproszony. Bóg jest niezwykle konsekwentny w poszanowaniu wolności, jaką obdarzył każdego człowieka. Trzecie przyjście Pana dokonuje się więc jedynie tam, gdzie ludzie otwierają serce i zapraszają Go do swojego życia.
I chyba właśnie taki jest prawdziwy sens adwentowych postanowień. Popularne określenie adwentu jako czasu tym różniącego od Wielkiego Postu ze względu na to, że ma to być czas radosnego oczekiwania, może prowadzić do tego, że sens tego świętego okresu utonie w świetlistych sklepowych dekoracjach, konkursach na najlepszą muzykę świąteczną, czerwonych kubraczkach wszędobylskich supermarketowych Mikołajów i wszelkiego rodzaju słodkich wypiekach. Tymczasem adwent powinien być naznaczony odsunięciem tego zewnętrznego szumu i podjęciem takich postanowień, które nie będą miały na celu jedynie poprawy sylwetki i polepszenia jakości posiłków, ale prawdziwe otwarcie serca na Tego, który czeka u drzwi. Bez tego trzeciego przyjścia Pana Jego pierwsze przyjście zniknie we mgle historii jako niewiele znacząca religijna legenda, a ostatnie przyjście odpłynie w tak daleką przyszłość, że stanie się zupełnie nieistotne dla teraźniejszości.
Ks. Marian Machinek MSF