Trybunał Konstytucyjny w pełnym składzie orzekł w dniu 22 października 2020 r. w, że dotychczasowe brzmienie ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży, dopuszczające aborcję w przypadku wad letalnych płodu, jest niezgodne z Konstytucją Rzeczpospolitej Polskiej. Zważywszy polaryzację polskiej sceny politycznej i aktywność środowisk proaborcyjnych w ostatnim czasie, protesty przeciw temu wyrokowi były nieuniknione i zrozumiałe. Jednak to, co wydarzyło się w trzy dni po jego ogłoszeniu, przejdzie do historii. Przypisywane Leninowi powiedzenie: „Jeśli cel nie uświęca środków, to co je uświęca?”, zostało przez aktywistów proaborcyjnych, ale także przez wielu postronnych ludzi, wprowadzone w czyn. Niszczenie fasad kościołów przez wypisywanie na nich proaborcyjnych i antyklerykalnych haseł, profanowanie świątyń, czasami nawet zakłócanie nabożeństw, wulgarne nawoływanie do otwartej przemocy („Je….ć kler!”), profanacja świętych wizerunków (grafika krzyża z ukrzyżowaną ciężarną kobietą) – trudno wyrazić skalę przemocy i wulgarności, jaka wylała się na ulice, a z nich – do świątyń. Środowiska, które zazwyczaj szczycą się umiłowaniem tolerancji i zarzucają swoim przeciwnikom mowę nienawiści, pokazały, na czym polega tolerancja, szacunek dla innych poglądów i mowa miłości. Fakt, że wielu wiernych świeckich (a czasami także policja) musiało bronić dostępu do świątyń tym, którzy chcieli je sprofanować, to wydarzenia, które w najnowszej historii Polski nie miały, jak dotąd, miejsca. Jedynie w kontekście wojennych i powojennych totalitaryzmów zdarzały się napaści na świątynie. Wstrząsające jest to, że lista sprawców takich aktów nie jest jeszcze zamknięta. Właśnie te ataki na świątynie, święte wizerunki i sakralne pomniki pozostaną w historii jako smutne znaki rozpoznawcze protestu 2020.
Trudno wobec takiej fali przemocy i zdziczenia spokojnie argumentować, jednak komuś, kto nie chce reagować przemocą na przemoc, nie pozostaje nic innego, jak tylko spokojne ważenie racji. Wiele osób wzięło udział w protestach pod hasłem ochrony kobiet, szczególnie w sytuacji, gdy zostają skonfrontowane z obciążającą diagnozą prenatalną. Sytuacja tych kobiet (ale nierzadko także mężczyzn – ojców upośledzonych dzieci!) rzeczywiście musi być wzięta pod uwagę – zarówno przez polityków, jak i przez społeczeństwo oraz Kościół. Brak zarówno instytucjonalnego, jak i społecznego wsparcia byłby tutaj ciężkim grzechem zaniedbania. Czy jednak jest to jedyne pytanie, jakie w tej sprawie musi być postawione? Wydaje się, że nikt już nie zważa na pytanie o wiele bardziej fundamentalne: co znajduje się na przeciwległej szali wagi? Czy dziecko w łonie matki jest człowiekiem, czy też nie? A jeżeli nie miałoby nim być, to jakie są racjonalne przesłanki przemawiające za takim poglądem? Zwolennicy aborcji jak ognia unikają dyskusji na ten temat, zasłaniając się domniemanym niezbywalnym prawem matki do dokonania wyboru. Jednak prawodawca, który pozostawiłby ją w takiej, rzekomo neutralnej, przestrzeni, w praktyce postanowiłby, że pewnym ludziom w pewnych sytuacjach wolno w majestacie prawa zadecydować o zabiciu innych ludzi. Z brzemieniem takiej decyzji (i jej późniejszymi skutkami) kobieta zostałaby pozostawiona sama. To ona musiałaby ponosić wyłączną odpowiedzialność za decyzję o uśmierceniu dziecka. Trudno uznać prawomocność takiego rozwiązania. Żaden człowiek nie może mieć legalnego prawa do odebrania życia drugiemu człowiekowi ze względu na jego upośledzenie. Przed-urodzeniowej selekcji nie da się pogodzić z post-urodzeniową solidarnością. Jeżeli upośledzone dzieci w łonach matek mogą być eliminowane właśnie ze względu na swoje upośledzenie, to upośledzeni dorośli będą siebie samych postrzegali jako ci, którzy nie w porę zostali wyeliminowani, których właściwie nie powinno w ogóle być wśród żywych.
Jest jeszcze jeden aspekt tej sytuacji, niezwykle smutny, szczególnie dla duszpasterza. Uczestnicy i uczestniczki demonstracji to jedynie w mniejszości proaborcyjni aktywiści. Wielu innych uczestników to przeciwnicy rządu lub też osoby, które chcą przez to wyrazić solidarność z kobietami. Niestety, wielu z nich, jeżeli nie większość, to osoby deklarujące się jako wierzące i praktykujące. Czy osoby te naprawdę nie zdają sobie sprawy z tego, że – niezależnie od ich własnych motywacji – w efekcie przykładają rękę do inicjatywy proaborcyjnej, a więc występują przeciwko jednej z fundamentalnych zasad moralnych chrześcijańskiej wiary: prawa do życia każdego człowieka? Nie zmieniają tu nic deklaracje w stylu: „Ja bym nie abortowała dziecka, opowiadam się jedynie za prawem do wolnego wyboru kobiety”. Organizatorzy demonstracji bardzo jasno wyrażają swoje zamiary. Dla nich nie wchodzi w grę żaden kompromis aborcyjny. Deklarują, że istnieje coś takiego jak prawo do aborcji, które wchodzi w skład praw człowieka i dlatego aborcja musi zostać zalegalizowana bez ograniczeń. Czy rzeczywiście osoby wierzące, biorące udział w marszach, chcą popierać stanowisko tak jaskrawo sprzeczne z katolicką wiarą? W ostatecznym rozrachunku to ich obecność na manifestacjach będzie argumentem przeciw życiu nienarodzonych.
Warto przypomnieć zdanie wypowiedziane przez św. Matkę Teresę z Kalkuty w 1994 r. w obecności amerykańskich polityków: „Aborcja w największy sposób niszczy pokój, ponieważ niszczy życie dziecka, ale także niszczy sumienie matki. […]. Jeśli zgodzimy się, iż matka może zabić nawet własne dziecko, jak możemy mówić innym ludziom, aby nie zabijali jedni drugich?” Te zdania, gdyby została wypowiedziane dzisiaj w samym środku protestów, pewnie zostałaby okrzyknięta mową nienawiści. Niestety wielu jest ludzi, także wierzących, którzy sądzą, że osoba, która się tak wypowiada, stoi po niewłaściwej stronie historii…
Ks. Marian Machinek MSF