Lipiec to nie tylko czas rozpoczynających się wakacji, ale to także czas, w którym abiturienci otrzymują wyniki swoich egzaminów maturalnych. Tym samym jest to czas podejmowania decyzji o dalszej życiowej drodze. Wybór kierunku studiów lub też decyzja o rezygnacji z nich i podjęcie pracy zawodowej, ale też decyzja dotycząca sposoby życia zazwyczaj nie tylko wpływa na to, jak potoczą się czyjeś losy w ciągu najbliższych miesięcy i lat, ale często są to decyzje wpływająca na całe dalsze życie. Zazwyczaj są one podejmowane w oparciu o to, co wydaje się interesujące, co pociąga i pozwoli na realizację pasji i marzeń, a przede wszystkim, co otwiera dalsze życiowe perspektywy i będzie w przyszłości źródłem solidnego zarobku. Również osoby wierzące biorą pod uwagę te wszystkie czynniki. Jednak powinny dodać do tych pytań jeszcze jedno: do czego Bóg mnie powołuje?
Na pierwszy rzut oka to pytanie wskazuje na jakiś obcy czynnik, zewnętrzny wobec moich własnych planów, marzeń i oczekiwań; na kogoś, kto może te oczekiwania przekreślić, bo ma plan na moje życie, który nie ma z moimi oczekiwaniami wiele wspólnego. Takie spojrzenie jest jednak całkowicie błędne. Jego źródłem jest wykrzywiony obraz Boga jako rywala, konkurenta, który usiłuje „z zewnątrz” wtrącać się w ludzkie życie, by użyć człowieka do jakichś własnych celów. Zgodnie z tą logiką Bosko-ludzkiej rywalizacji, im więcej Boga, tym mniej mnie – i na odwrót: jeżeli chcę żyć moim własnym życiem, muszę zmarginalizować do minimum wpływ Boga na moje decyzje. Bóg wiary chrześcijańskiej jest jednak inny. Jest Stwórcą, a więc od niego pochodzi nie tylko to, kim jest człowiek jako osoba, wraz ze wszystkimi jego pragnieniami, potrzebami i kreatywnością, ale także to On wymyślił i stworzył tego konkretnego człowieka, jakim jestem. Kocha mnie i pragnie mojego dobra, a wiec także mojego życiowego spełnienia. Dokładnie po to daje mi przykazania, aby zbyt szybkie i nieprzemyślane decyzje, obliczone na natychmiastowe małe sukcesy i satysfakcje, w końcowym efekcie nie zniszczyły ostatecznego sukcesu, jakim jest dopełnienie tego, co mi zostało ofiarowane we chrzcie.
Co zatem w sytuacji rozeznawania swojej życiowej drogi może młodemu człowiekowi doradzić piszący te słowa, a więc ktoś, kto stał dokładnie w tym miejscu przed czterdziestu sześciu laty, trzymając w ręku świadectwo maturalne? Oczywiście wtedy, w 1979 roku wiedział tak samo niewiele, jak dzisiejsi abiturienci, ale z perspektywy lat pewne kwestie stały się jakby bardziej jasne.
A więc po pierwsze: Ważniejsze od tego, jak ty myślisz, że możesz służyć Bogu, jest zapytanie o to, jak On chce, żebyś Mu służył. Zazwyczaj zadajemy pierwsze z tych pytań, jakbyśmy powiedzieli Bogu: owszem, chcę Ci służyć, ale na moich warunkach. W tle takiego nastawienia jest właśnie ten krzywy obraz Boga – rywala, z którym trzeba się wykłócać o odrobinę własnej prywatności. Pozytywna odpowiedź na Boże powołanie zawiera w sobie zawsze sporą porcję zaufania do Boga. Jego perspektywa jest znacznie szersza, niż moje małe, egocentryczne wyobrażenia i właśnie dlatego warto Mu zaufać.
Po drugie: Bóg nie używa cię jedynie jak narzędzie, które potem, gdy nie jest już potrzebne, można odrzucić. Jest w takim podejrzeniu spora dawka szatańskiej pokusy, bardzo podobnej do tej z raju, która była dla Ewy tak przekonująca (zajrzyj do Księgi Rodzaju 3, 4-5). Pokusa ta pokazuje nam Boga, który traktuje nas tak samo, jak my czasami traktujemy siebie nawzajem. Często pod pozorem układnych i interesujących propozycji tkwi traktowanie innych jak puzzle w układance. Ktoś, kto mówi mi gładkie i przymilne słowa, chce, żebym wpasował się w jego układankę, nie dlatego, że chodzi mu o mnie, ale mam jedynie posłużyć do realizacji jego własnych celów. Bóg jest inny: realizując Jego powołanie, nie tylko realizujesz jakieś zadanie, ale realizujesz siebie.
I wreszcie, po trzecie, Sposób życia, do jakiego cię Bóg powołuje jest dokładnie tym, który byś sam wybrał, gdybyś tylko znał siebie samego tak, jak zna cię Bóg. Nie jest to coś narzuconego niejako „z zewnątrz”, ale jest dokładnie tym, za czym gdzieś w głębi swojego serca tęsknisz, chociaż jeszcze teraz tego nie widzisz. Jest to po prostu coś, co dokładnie pasuje do Bożej myśli, bo Bóg nie stwarza ludzi jak przedmioty, „z taśmy”, ale każdy jest wyjątkowy i unikalny.
Są oczywiście różne powołania, zazwyczaj mówi się o dwóch: do małżeństwa lub do życia konsekrowanego/kapłaństwa. Pewnie jest też powołanie do życia w pojedynkę, chociaż na pewno nie ma powołania do życia egocentrycznego. Takie życie byłoby najlepszą receptą na zmarnowanie wszelkich życiowych szans. Rozeznanie tego, do czego powołuje mnie Bóg i jasny wybór tej drogi jest dzisiaj chyba trudniejsze, niż kiedyś. Jest coś we współczesnej kulturze, co wszczepia młodym ludziom lęk przed podejmowaniem decyzji poważnych, decyzji „na życie”. Takie decyzje, jak się twierdzi, oznaczają odcięcie tak wielu opcji, które można by realizować, że są one odwlekane. Pozytywne w tym nastawieniu jest to, że życiowe decyzje faktycznie nie mogą być podejmowane lekkomyślnie, a ich podjęcie wymaga czasu.
Jednak jest także w tej współczesnej mentalności coś bardzo negatywnego. Brak decyzji dotyczącej kierunku przyszłego życia przeciąga ponad miarę stan niedojrzałości, stan życia niezdecydowanego, a więc także nie zainwestowanego, nie poświęconego jakiemuś ważnemu zadaniu, w ramach którego wszystkie siły są skupione na tym, by podołać wyzwaniom, jakie przynosi codzienność. Dopiero takie nastawienie pozwala ludziom osiągnąć dojrzałość, mobilizuje, hartuje życiowo, czyni człowieka silniejszym. Wielokrotnie powtarza się to doświadczenie, że człowiek rośnie wraz z zadaniem, które dobrowolnie podjął.
Wybór własnej życiowej drogi jako rozpoznanego Bożego powołania faktycznie odcina wiele innych potencjalnych możliwości. Ale jednocześnie daje spełnienie nieporównywalne do tego przeciągającego się wysiłku, aby zachować otwartymi wszystkie inne potencjalne możliwości.
Ks. Marian Machinek MSF